Chris Reeve - Green Beret


Pewnego pięknego dnia Piter postanowił, że do jego prywatnej kolekcji narzędzi tnąco-rąbiących dołączy Green Beret. I choć żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały, iż będzie do dzień piękny także dla autora tego tekstu... takim właśnie się stał.

Zmęczony i wściekły, (co zazwyczaj na jedno wychodzi) odebrałem wieczorną pocztę. Zazwyczaj otrzymuję emajle z propozycjami przedłużenia penisa, informacją o kosmicznej wygranej w indiańskim kasynie i inne spamerskie śmiecie kończące się zazwyczaj natychmiastową potrzebą higienicznego przywracania systemu. Tym razem (jak się pewnie niektórzy spodziewają), było inaczej.

„Hej, mam GB7... chcesz go przetestować?” - przeczytałem w mailu.

Profilaktycznie sprawdziłem kod źródłowy mejlownika. O dziwo przyszedł z Łodzi, a nie z Kinszasy czy innego Ułan-Bator. Czy chcę przetestować? Pytanie z rzędu tych podchwytliwych....Oczywiście, że chcę. Żartujesz?!?! Na tydzień przed wyprawą do lasu dostałem pocztę. Tym razem tą tradycyjną - taką, gdzie to trzeba pójść po schodkach w lewo, wystać swoje w kolejce i po kilkuminutowej pyskówce z irytującą grubą babą można odebrać paczkę.


Pierwsze wrażenie - piękny kawał stali. Doskonała precyzja wykonania i materiały, których dotyk mówi ci, że to narzędzie o potężnych możliwościach... i takiejże niestety cenie. Nie jakieś tam standardowe oficjalne wyposażenie czy inne pitu-pitu. Ogromny nóż dla ogromnych facetów z ogromnymi jajami. Krawędź tnąca wypolerowana na lustro. Ostrożne sprawdzenie fabrycznej ostrości skończyło się paskudną rysą na paznokciu (ja tylko dotknąłem). Z taką agresywnością cięcia noża tej wielkości nieczęsto można się spotkać. Po prostu takich łomów nie ostrzy się na brzytwę, bo po trzech rąbnięciach w byle patyk tępią się zazwyczaj niemiłosiernie. Jednak trzymanie ostrości w GB7 to bajka, o czym miałem się wkrótce przekonać na własnej skórze.

Drugą rzeczą, na jaką od razu zwróciłem uwagę to rękojeść. Szaro-bura Micarta o dużej i bardzo wyraźnej teksturze nie tylko sprawia wrażenie pancernej. Jest pancerna. Jednocześnie wygodna i nie kaleczy łapy. Widać też, ze to nóż dla Zielonych Beretów a nie wychudzonej zbieraniny z pospolitego ruszenia. Wyprofilowanie uchwytu świadczy o tym, iż zaprojektowano go dla osobników o pięściach jak bochny chleba, co - o dziwo - zupełnie nie przeszkadza w pracy takiemu chłystkowi (w dodatku mańkutowi) jak ja. Pomaga za to przy pracy w rękawicach i wtedy każdy paluch trafia na swoje miejsce. Miałem duże obiekcje, co do obustronnego jelca. Tak się składa, że garda w nożach kojarzy mi się dość jednoznacznie z wbijaniem klingi w otrzewną czy osierdzi. Trzeba jednak powiedzieć, że w przypadku GB7 do prac kuchennych z dolnym jelcem można się bardzo szybko przyzwyczaić, a górny znakomicie służy jako podpórka na kciuk przy cięciach drobniejszych i wymagających większej precyzji. W końcu to - do cholery - nóż wojskowy ogólnego zastosowania a nie kuchenniak obozowy. I właśnie ta wszechstronność Green Bereta zrobiła na mnie największe wrażenie.


Powłoka antykorozyjna w Green Berecie mogłaby wydawać się zbędna. W końcu stal S30V do wyjątkowo rdzewnych nie należy. Powiedziałbym nawet, że jest w ścisłej czołówce nierdzewek. Wiele noży terenowych świetnie sobie radzi bez powłok i zabezpieczeń.. Jednak Green Beret został zabezpieczony antykorozyjnie z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze: Nie istnieją stale całkowicie nierdzewne. Dodatki chromu, wanadu, kobaltu i innych pierwiastków śladowych mogą zwiększyć odporność noża na warunki atmosferyczne, ale nigdy nie zapewnią stuprocentowej gwarancji, że nasze zabawki czegoś paskudnego nie złapią. Metal rdzewieje i trzeba się z tym pogodzić. Dodatkowa warstwa Gun Kote czyni z GB7 nóż nie-do-zasyfienia. Ponieważ nie należę do ludzi jakoś specjalnie dbających o czystość i porządek (bałaganiarz jestem), więc czasem zdarza mi się ciepnąć nóż do plecaka i zapomnieć o nim na parę miesięcy. Zazwyczaj kończy się to potwornym burym nalotem na głowni i mozolną pracą przy odtwarzaniu krawędzi tnącej. Green Bereta można jednak bez większych oporów cisnąć w krzaki późną jesienią, a na wiosnę wyciągnąć go spod warstwy ściółki i używać do przeprowadzenia operacji na otwartym sercu (nigdy nie próbowałem, ale pewnie by się właściciel noża na taki test nie zgodził).

Drugi powód dla zastosowania powłoki jest bardziej prozaiczny. GB7 to nóż, którego docelowym użytkownikiem jest jednak wojsko. Szara powłoka nie odbija światła i świetnie maskuje się na dowolnym tle, co widać na zdjęciach. Wyobrażam sobie, że niewielu z użytkowników będzie się podkradać pod pozycje nieprzyjaciela z klingą w zębach by wykorzystać nietuzinkowe właściwości swojego noża. Specyfikacje militarne wymagają jednak by sprzęt nie świecił w ciemnościach, więc nie świeci. Dla cywila to tylko taktyczny bonus dla podbudowania samopoczucia. Podejrzewam, że dla większości wojskowych zresztą także. Gun Kote w przeciwieństwie do większości skutecznych powłok jest wyjątkowo gładka i śliska. Ułatwia to znakomicie krojenie rzeczy gąbczastych i miękkich a przy twardych materiałach zapobiega zakleszczaniu się klingi w połowie cięcia. Dzięki swojej śliskości powłoka nie ściera się tak bardzo jak to bywa w wypadku zabezpieczeń chropowatych. Mimo najszczerszych chęci i intensywnego katowania noża, nie udało mi się pozostawić na klindze najmniejszej nawet rysy „do gołego metalu”. Jedynie na progu kończącym szlif głowni pozostały lekkie przebarwienia/obtarcia po rąbaniu bali. Przetarcia te nie sięgnęły jednak powierzchni stali i pewnie ciężko by było tego dokonać bez destrukcyjnych testów w stylu Cliffa Stampa. Reasumując, powłoka na GB to jedne z najlepszych zabezpieczeń, z jakimi dane mi było się zetknąć. Może dlatego, że nie przyszłoby mi do głowy używać Mad Doga w charakterze klina ciesielskiego?


Jak już pisałem, klinga GB7 zrobiona jest ze stali S30V. Wiele już na ten temat powiedziano, więc Ameryki nie odkryję. Tak jak można się było spodziewać, spisała się znakomicie. Najbardziej wymyślne tortury przechodziła bez najmniejszego skrzywienia. Zdziwiły mnie tylko dwie rzeczy. Pierwsza to niespotykane wręcz trzymanie ostrości ostrza. Po miesiącu katowania nóż co prawda nie golił jedwabnych nitek w locie, ale nadal być piekielnie wręcz ostry, bijąc na głowę nawet niektóre fabrycznie naostrzone klingi. Drugie zaskoczenie to mikroskopijne mikro-ząbki, które podczas używania pojawiły się na czubku ostrza i w jego okolicach. Po prostu wydaje się, iż na samej krawędzi tnącej klingi z S30V, pod wpływem dużych sił powstają mikro-wykruszenia zamiast spłaszczeń czy wyginać jak to zwykle bywa przy bardziej popularnych stalach. Sama linia krawędzi nie zmieniła jednak swojego profilu i nóż zamiast się stępić, był tylko bardziej agresywny w cięciu.

Pochwa do GB7 została wyprodukowana przez firmę Blackhawk, znaną z produkcji wysokiej jakości oporządzenia taktycznego zgodnego ze specyfikacjami NATO. Wykonana jest z Cordury wzmacnianej na szwach nylonowymi taśmami i sprawia wrażenie niezniszczalnej. Kosmiczna ilość rzepów, linek i pasków sprawia, ze można ją zamocować w praktycznie dowolny sposobów. Idealnie pasuje do ramion plecaka ALICE jak i szelek operacyjnych LC-1 (zarówno w pozycji tip-up jak i tip-down), choć czułem się jak głupek chodząc z taka maczetą na barku. Pomimo dość zatrważających rozmiarów można ją zamocować do standardowego dziurkowanego paska NATO, mamy nawet do dyspozycji specjalną śrubę pasującą do otworów pasa, dwa sposoby troczenia klasycznego i paracord do przywiązania noża do nogi by uniknąć niemiłosiernego obijania się noża o uda. Plastikowa wkładka wewnątrz pochwy trzyma nóż na tyle przyzwoicie, że nie musimy wsłuchiwać się w klekot noża o ścianki a jednocześnie jest na tyle symetryczna, że pozwala na noszenie noża zarówno przez lewo- jak i praworęcznych. Na jej wierzch naszyto dość pojemną kieszeń zabezpieczoną dużym rzepem. Nie używałem jej co prawda, by nie obciążać i tak już ciężkiego pasa, ale spokojnie mieści się tam multitool, krzesiwko, czy co tam sobie wymarzymy. Jedynym mankamentem pochwy są jej rozmiary. Po prostu nie sposób jej tak zamocować by zapomnieć, że istnieje, nie mówiąc już o niemożliwości dyskretnego zamocowania noża by nie wzbudzać popłochu wśród okolicznej ludności. No ale nóż też do małych nie należy...


Jestem nóż pracujący. Żadnej pracy się nie boję... Konstrukcja GB7 to kompromis. Co dziwniejsze, żaden tam świński kompromis pomiędzy użytkowością a designem, (bo to nie ta klasa), ale kompromis pomiędzy właściwościami ratowniczymi, obozowymi, combatowymi i kuchennymi. To po prostu pomysł na stworzenie noża uniwersalnego.

„Żeby nie było niedomówień”, napisał mi Piter, „to jest nóż do używania i nie musisz się bać, że go porysujesz czy stępisz. Idzie do mojej kolekcji, a nie na sprzedaż - nie rąb nim cegieł, ale też go specjalnie nie oszczędzaj”. Prawda, że fajnie napisał? :)))

Już pierwszego dnia przystąpiłem do testów kuchennych, bo poza szeroko pojętym włóczęgostwem i traperstwem (zwanym też przez grupę V.S.O.P. surwiwalem), lubię czasem coś dobrego do jedzenia ugotować mojej babie. Umówmy się - GB7 to nie Santoku ani nóż szefa. Nigdy nie będzie rasowym kuchenniakiem. Ale to, co potrafi zrobić w kuchni wykracza daleko poza możliwości standardowego noża wojskowego. Pomimo grubego ostrza - tnie jak wściekły i przy odrobinie wprawy ostrze nie schodzi z linii cięcia. Szatkuje cebulę i czosnek. Rąbie zmrożone mięso. Plasterkuje kiełbadrona na przezroczyste plasterki. Nawet tradycyjny test na cięcie pomidora potrafi przejść bez wstydu. Niczego więcej nie oczekiwałbym od noża w teren. Powiem więcej - zaskoczył mnie skubaniec.

Gdy Anka wróciła do domu, od razu wzięła Green Bereta w łapki. „Śliczny” - powiedziała – „Twój?”. „Nie, ale możemy nim ponapieprzać w ramach testów. Uważaj, ostry.” - odmruknąłem.

Ponieważ przeprowadzamy się do nowego mieszkania i wszystko w naszym domu wygląda jak przejściu Armii Czerwonej i epidemii tyfusu, Anka postanowiła sprawdzić ostrość GB7 na drewnianym blacie kuchennym, grubym (tak na oko) na jakieś pięć centymetrów (lite drewno). Zanim zdążyłem coś powiedzieć, przypieprzyła z całej siły w blat. Nóż wbił się jak w masło a blat nie był już taki śliczny i na jego krawędzi widniała potężna wyrwa. Faktycznie ostry.


Przez kilka dni nóż leżał na stole i czekał na testy terenowe. Ponieważ to nie ułomek, to każdemu odwiedzającemu nas znajomemu od razu rzucał się w oczy. „O, ładny! Mogę obejrzeć?” - i oglądali. Nawet kompletni laicy nożowi nie mogli odmówić mu swoistego uroku. Jeden z kolegów zaciął się nim w łapę, gdy nieopatrznie chwycił go za ostrze. Śmiałem się z niego przez jakiś czas, dopóki sam nie przeciachałem sobie palucha wskazującego prawej łapy, gdy nieuważnie sięgnąłem po leżącego na pieńku GB7. I wtedy tak naprawdę nabrałem do niego respektu. Bo pięć minut przed skaleczeniem używałem Green Bereta do rąbania drewna.

Nawet mój ojciec, który nie podziela mojej pasji nożowej, (choć ją rozumie) wydawał się być pod wrażeniem możliwości tego pięknego kawałka stali. Na wieść o tym, że nóż służy do testów zaświeciły mu się oczka. No i spróbował. Mam nieodparte podejrzenie, że wcześniej czy później kupi sobie GB7. Wystarczyło popatrzeć jak ciął gazetę na paski a potem dokumentnie rozpieprzył drewnianą skrzynkę na środku salonu mojego rodzinnego domu. Następnego dnia rozpalając ogień w kominku przeprowadził testy porównawcze GB7 i siekierki Fiskarsa. Ku mojemu zdumieniu - wygrał Green Beret. Przy pomocy GB7 i dodatkowego pieńka w roli „młotka” czterdziestocentymetrowe polana brzozy rozszczepiały się na równomierne szczapy, podczas gdy toporek klinował się mniej więcej w połowie długości drewna. Papo wydawał się być z siebie bardzo zadowolony i nawet wiadomość o cenie tego zielonkawego tasaka nie wywarła na nim większego wrażenia. To raczej ja miałem wrażenie, że ojciec dodał GB7 do swojej "wish list".

Podobnie zareagował mój rusznikarz. Pokazałem mu piterowy nabytek, a on skwitował to kąśliwym uśmieszkiem – „Co? Kolejny nóż Rambo?”. Wziął GB do łapy i dopiero po pięciu minutach z wyraźnym trudem odłożył na stół. Próbował udawać, że nóż go nie interesuje, ale coś mi się widzi, że było inaczej. Przebąkiwał nawet coś o handlu wymiennym, ale nie byłem zainteresowany.


Zielonkawa czapeczka jedzie w teren... No i pojechałem w Bieszczady (bo gdzie indziej miałbym pojechać). Zwykle zabieram ze sobą multum ostrzy, ale tym razem postanowiłem wziąć tylko Green Bereta i Wengera Century. No dobra – Victorinoxa też spakowałem, żeby nie poczuł, że faworyzuję konkurencję.

Na początku przymocowałem go do szelek plecaka A.L.I.C.E w pozycji tip-down, po prawej stronie. Prezentował się wyjątkowo elegancko, ale nawet w Biesach taki sposób noszenia stali budzi mieszana uczucia wśród tubylców. Wygląda toto pięknie, ale i tak wszyscy się patrzą na człowieka jak na debila. Przymocowałem więc go poziomo do pasa biodrowego. Też się da, ale nie ma noża pod ręka, gdy zdejmie się ciężki bądź co bądź plecak. W końcu zdecydowałem się nosić GB7 w wewnętrznej „napoleońskiej” kieszeni gore-texu EWCS. Mieści się spokojnie (butelka tequilli się mieści, więc GB7 też), nie zwraca na siebie uwagi i można go szybko wyciągnąć.

Pierwszej nocy wylądowaliśmy, tradycyjnie już – w Dwerniku. Nocleg organizowali znajomi Bieszczadnicy – w opuszczonej i zamkniętej knajpie „Carpe Diem”. Knajpa nie działa od paru ładnych lat, ale ściany z bali stoją, a kominek działa. Po prostu drewniana chałupa – bacówka. Jak łatwo się domyślić, nikt nie miał noża do porąbania drewna na opał. Jakieś fatum zawisło nad tym Green Beretem – większość zastosowań w ostatnim tygodniu to rozszczepianie pieńków na sympatyczne szczapy kominkowe. Ponieważ miałem już wprawę w greenberetowaniu i krzesiwkowaniu – ogień zaskwierczał i zabulgotał już po kwadransie. Zrobiło się cieplutko a my zasiedliśmy do zasłużonej kolacji. Tutaj znowu okazało się, że kuchnia piterowemu nożowi nie jest obca. Przy pomocy GB7 pokroiliśmy chleb na równiutkie kromki i zasiedliśmy do śledzia. Tak mi się spodobało, że przez resztę wyjazdu posługiwałem się „przy stole” tylko i wyłącznie parą GB plus tytanowy Spork. I tak przez cały wyjazd: rąbanie, kuchnia, rąbanie, kuchnia. Do znudzenia (nieprawda – to wcale nie było nudne). Nóż towarzyszył mi wszędzie. W wyprawę korytem w górę potoku Nasiczańskiego, poszwendaniu się w okolicach Hulskiego i Tworylnego. Miałem go w knajpach w Cisnej i Wetlinie. Zjadłem tuszonkę w Chatce Puchatka. Polubiłem go po prostu.


Miałem szczęście używać w Bieszczadach wielu noży. Na początku był to bliżej nieokreślony „Combat Knife” z nieistniejącego już sklepu myśliwskiego na Nowym Świecie (prawie na przeciwko Polskiego Związku Łowieckiego). Potem przez jeden sezon używałem Wz.92 - okazał się niewypałem i szybko go spieniężyłem. Zachwycałem się także swego czasu możliwościami Cold Steel SRK. Ostatnio przyszły złote czasy noży z serii Ontario RAT/TAK. Dzisiaj, jako zagorzały fan Ontario i CS muszę przyznać – Green Beret jest bardziej wszechstronnym nożem. Być może w pojedynczej z konkurencji znajdziemy lepszy od niego nóż, jednak w ogólnym rozrachunku GB wygrywa.

To trochę tak jak z wilkiem. Z rodzaju Canis Lupus człowiek wieki temu wyselekcjonował osobniki, które przydadzą się do konkretnej pracy. Stworzono nowe rasy. Ogary i charty są szybsze od wilka. Pitbulle mają mocniejsze szczęki. Jamniki lepiej radzą sobie w norach i szczelinach. Są psy większe, silniejsze, mądrzejsze i ładniejsze od wilka. Jednak w bezpośrednim starciu na własnym terenie – wilk jest i będzie niepokonany. Bo jest idealnym konglomeratem cech przydatnych do przeżycia. Nawet kosztem kompromisu. A Green Beren to taki mój bieszczadzki wilk. Tfu, piterowy wilk. Za bardzo się do tego noża przyzwyczaiłem...

tekst i zdjęcia: WYSZ

Długość całkowita:

12.50" (dostępna także krótka wersja: 11.00")

Długość klingi: 7.00" (dostępna także krótka wersja: 5.50")
grubość klingi:

0.22"

Stal: S30V
Rękojeść:

micarta

Pochwa LBE (cordura / wkładka z kydexu)
Cena SRP:

299,- USD


Home